Regulamin sejmowy z lat 20.
📌
Wojna na Ukrainie
- ostatnia aktualizacja:
Wczoraj 20:34
📌
Konflikt izraelsko-arabski
- ostatnia aktualizacja:
Wczoraj 17:47
🔥
Przesłanie do kozojebców
- teraz popularne
#ii rp
Witaj użytkowniku sadistic.pl,
Lubisz oglądać nasze filmy z dobrą prędkością i bez męczących reklam? Wspomóż nas aby tak zostało!
W chwili obecnej serwis nie jest w stanie utrzymywać się wyłącznie z reklam. Zachęcamy zatem do wparcia nas w postaci zrzutki - jednorazowo lub cyklicznie. Zarejestrowani użytkownicy strony mogą również wsprzeć nas kupując usługę Premium (więcej informacji).
Wesprzyj serwis poprzez Zrzutkę już wpłaciłem / nie jestem zainteresowany
Lubisz oglądać nasze filmy z dobrą prędkością i bez męczących reklam? Wspomóż nas aby tak zostało!
W chwili obecnej serwis nie jest w stanie utrzymywać się wyłącznie z reklam. Zachęcamy zatem do wparcia nas w postaci zrzutki - jednorazowo lub cyklicznie. Zarejestrowani użytkownicy strony mogą również wsprzeć nas kupując usługę Premium (więcej informacji).
Wesprzyj serwis poprzez Zrzutkę już wpłaciłem / nie jestem zainteresowany
W II RP piłsudczykowskie władze zmieniły prawo i nagięły kilka ustaw, byle Warszawą nie rządziła opozycja. Odniesiono sukces jedynie dlatego, że komisaryczny prezydent Stefan Starzyński nad polityczne sztuczki przedkładał ciężką i uczciwą pracę.
Referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz jest przesądzone. Chociaż jeśli nawet do niego dojdzie i mieszkańcy Warszawy opowiedzą się w głosowaniu za zakończeniem kadencji pani prezydent, to wcale nie jest pewne, co będzie działo się potem. Teoretycznie powinny odbyć się nowe wybory, po których na niecały rok (do ogólnopolskich wyborów samorządowych w listopadzie 2014 r.) w stolicy władzę mogłaby przejąć opozycja. Jednak Platforma Obywatelska nie może pozwolić sobie na tak spektakularną klęskę. Tym bardziej że istnieje niebezpieczeństwo, iż nowy prezydent okazałby się lepszym gospodarzem niż obecny, co można znakomicie wykorzystać także podczas kampanii parlamentarnej.
Taki scenariusz wydarzeń nie jest nieunikniony. Według ekspertów prawnych z Krajowego Biura Wyborczego istnieje możliwość zablokowania przez Radę Warszawy (większość ma w niej PO) nowej elekcji aż do listopada 2014 roku. Na ten czas osobę pełniącą funkcję prezydenta stolicy powołałby premier.
W takiej sytuacji urząd mogłaby zachować Hanna Gronkiewicz-Waltz. Jednak rozwiązaniem bardziej perspektywicznym wydaje się mianowanie kogoś, kto potrafiłby zdobyć sympatię warszawiaków oraz – za rok – ich głosy. Ten sposób „utrzymania” Warszawy wygląda kusząco. Kłopot w tym, że aby sztuczka się udała, p.o. prezydenta powinien zostać ktoś formatu Stefana Starzyńskiego.
Stolica nie dla piłsudczyków
Entuzjazm, z jakim część Polaków w maju 1926 r. powitała przewrót dokonany przez Józefa Piłsudskiego, spowodował, że obóz rządzący rok później zupełnie nie spodziewał się tak fatalnych wyników wyborów samorządowych. W Warszawie na 120 mandatów do Rady Miejskiej przedstawiciele sanacji zdobyli ich zaledwie 16. Porażka była tym bardziej bolesna, że głównemu przeciwnikowi politycznemu, czyli Narodowej Demokracji, startującej pod szyldem Gospodarczego Komitetu Obrony Polskości Stolicy, przypadło 47 mandatów. Polska Partia Socjalistyczna również okazała się popularniejsza – uzyskała 27 mandatów.
Piłsudczycy nie liczyli się więc zupełnie podczas wybierania przez Radę prezydenta. Został nim kandydat narodowców Zygmunt Słomiński, dotychczasowy Naczelny Inżynier Warszawy. Prestiżowe stanowisko w rękach endeka – ten fakt obóz rządzący znosił z największym trudem. Prezydent Słomiński swoje urzędowanie rozpoczynał bardzo obiecująco. Przywrócił w mieście zawieszoną trzy lata wcześniej komunikację autobusową, zadbał o wprowadzenie chlorowania wody przez komunalne wodociągi, zmodernizował miejską gazownię.
W marcu 1933 roku parlament przyjął nową ustawę o ustroju samorządu terytorialnego. W razie wykrycia dużych nieprawidłowości dawała ona organom rządowym możliwość skracania kadencji rad miejskich i przejmowania ich obowiązków przez komisarzy. Po uchwaleniu nowego prawa nie rozpisano jednak wyborów, tylko zaczęto szukać w Warszawie wszelkich nieprawidłowości. Jako że trwał już trzeci rok światowego kryzysu, mieszkańcy miasta odczuwali go coraz mocniej. Oficjalnie zarejestrowano 60 tys. bezrobotnych, choć tak naprawdę bez pracy pozostawało trzy razy więcej osób. W jedenastu schroniskach dla bezdomnych mieszkało na stałe 22 tys. ludzi. Jedna noc kosztowała lokatora 5 groszy, zaś miasto dopłacało ze swojego budżetu 27 groszy.
„Nie jest jeszcze późno, dopiero dziewiąta wieczór, a już trudno o miejsce na narach (prymitywnych łóżkach – aut.) i pryczach. Nie każdy posiadacz karty wstępu może się dostać na nie. W korytarzach, przy ubikacjach, wśród okropnych wyziewów leżą ludzie ubrani w łachmany” – pisał dziennikarz Konrad Wrzos na łamach „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” wiosną 1934 r. w reportażu o noclegowni przy ul. Dzikiej, nazywanej „Cyrkiem”. Gdy ją odwiedził, w „Cyrku” mającym 300 miejsc do spania nocowało ponad tysiąc osób. Najbiedniejsi nie zawsze pozostawali w takim ukryciu. „Ulice Warszawy roją się od żebraków i wszelkiego rodzaju włóczęgów” – donosiła na początku 1934 r. prorządowa „Gazeta Polska”. Przy okazji informowała czytelników, że magistrat nie robi niczego, aby zapobiec inwazji jałmużników z prowincji.
Oprócz ekstremalnego ubóstwa rosła w Warszawie także liczba przestępstw, kwitł handel narkotykami. Policja szacowała liczbę dilerów nazywanych wówczas „porcjarzami” na ok. 15 tysięcy.
Swój do swojego
Jednak wcale nie tłumy żebraków na ulicach ani nawet przestępczość najbardziej irytowały warszawiaków. Urzędująca bezterminowo Rada Miejska oraz prezydent coraz częściej byli oskarżani o rozrzutność, niegospodarność i nepotyzm. W ciągu kilku lat Warszawa zadłużała się, jednocześnie zwiększając zarobki urzędników. Budżet miasta na rok 1934 wynoszący ok. 100 mln zł przewidywał, że 47 proc. będzie wydane na pensje i świadczenia emerytalne. Na obsługę zadłużenia musiano przeznaczyć 11 procent. Natomiast na nowe inwestycje zamierzano wydać zaledwie ok. 8 proc. środków. Co gorsza, jeśli inwestowano, to w budowę na Żoliborzu osiedla dla pracowników samorządowych zwanego Kolonią Kościuszkowską. Zbudowano też kilka budynków szkolnych z tak bogatym wystrojem, że zyskały nazwę „pałaców”.
W administracji samorządowej zatrudnienie znajdowali głównie działacze Stronnictwa Narodowego lub Młodzieży Wszechpolskiej. O tych „magistrackich porządkach” prorządowe gazety informowały coraz częściej, co zapowiadało, że coś się szykuje. Faktycznie, 2 marca 1934 roku decyzją ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego rozwiązano Radę Miejską i Zarząd Miejski Warszawy. Oficjalnie powód brzmiał dość nieprzekonująco. Chodziło o zapisanie w projekcie budżetu miasta pożyczki w wysokości 2,1 mln zł na inwestycje, co miało spowodować przekroczenie zdolności stolicy do obsługi rosnącego zadłużenia. Ogólnie długi Warszawy przekraczały wówczas 80 mln zł i przy tej sumie rozmiary nowego kredytu wydawały się niezbyt imponujące.
Powołanie przez rząd komisarycznego prezydenta wszyscy traktowali jako początek odbijania stolicy z rąk opozycji. Zwłaszcza że dwa tygodnie później tak samo rozprawiono się z Radą Miejską Wilna. Rolę przywódcy mającego odzyskać Warszawę powierzono Marianowi Zyndramowi-Kościałkowskiemu, wojewodzie białostockiemu i byłemu wiceprzewodniczącemu BBWR. Urzędowanie rozpoczął od czystki – wyrzucił z magistratu osoby uznane za wrogów sanacji. Tym niespecjalnie zjednał sobie warszawiaków. Podobnie jak pierwszymi oszczędnościami w wydatkach z kasy miejskiej, poczynionymi, aby zmniejszyć deficyt. Jedynie zadbanie o wypłatę zaległych emerytur nieco ociepliło wizerunek nowego prezydenta.
Tymczasem w kraju działy się rzeczy coraz bardziej dramatyczne. Sejm przyjął projekt nowej konstytucji, która miała wkrótce radykalnie zmienić ustrój polityczny II Rzeczypospolitej. Coraz ciężej chory Piłsudski odgradzał się od ludzi. Marszałek już nie dyskutował z podwładnymi, lecz wydawał rozkazy i egzekwował ich wykonanie. Nie poprawiało to stanu gospodarki pogrążonej w głębokim kryzysie.
Zapaść ekonomiczna i brak perspektyw wzbudzały też radykalne nastroje wśród młodzieży. Założony przez młodych endeków Obóz Narodowo-Radykalny chciał przejąć władzę siłą, tak jak to zrobili we Włoszech faszyści. Podobnie radykalizował się PPS, zapowiadający po kongresie partii w lutym 1934 r. walkę na drodze rewolucyjnej o wprowadzenie „dyktatury proletariatu”. Do tego jeszcze ukraińscy nacjonaliści poczynali sobie coraz śmielej.
15 czerwca przed klubem BBWR przy ul. Foksal w Warszawie zginął w zorganizowanym przez nich zamachu minister Pieracki. W odpowiedzi rząd utworzył w Berezie Kartuskiej obóz odosobnienia dla przeciwników politycznych. Nowy premier Leon Kozłowski, bojąc się narastającego w kraju wrzenia, postanowił Ministerstwo Spraw Wewnętrznych powierzyć osobie, której całkowicie ufał – Marianowi Zyndramowi-Kościałkowskiemu. Nominację na szefa MSW otrzymał 1 lipca 1934 roku i Warszawa znów straciła prezydenta.
Człowiek od czarnej roboty
„Miał wszakże istotną wadę – źle znosił przełożonych i często znajdował się z nimi w konflikcie. To tłumaczy liczne zmiany miejsc pracy w okresie pomajowym” – tak charakteryzował postać Stefana Starzyńskiego historyk prof. Andrzej Garlicki. Starzyński – legionista i gorący piłsudczyk – dwukrotnie był wiceministrem skarbu, po czym z powodu konfliktu ze zwierzchnikami i zbytniej niezależności lądował na bocznym torze.
Nieposzlakowana uczciwość oraz wielkie kompetencje nie ułatwiały mu kariery. Zwykle w obozie sanacyjnym przypominano sobie o nim w sytuacjach krytycznych. Kiedy w 1933 roku krajowi zagroziło bankructwo, to Starzyńskiego premier Jędrzejewicz uczynił komisarzem rządowym odpowiedzialnym za przebieg ogłoszonej właśnie przez prezydenta Mościckiego dobrowolnej zbiórki pieniędzy od obywateli.
Komisarz z typową dla siebie energią sterroryzował wszystkie istniejące w kraju organizacje przedsiębiorców i pracodawców. Zapraszał do siebie ich kierownictwa i wymuszał konkretne deklaracje – ile pieniędzy członkowie stowarzyszeń oddadzą na ratowanie budżetu. Te oświadczenia publikowała potem prasa i ofiarodawcy nie mogli się już wycofać. We wrześniu 1933 r. w wywiadzie dla „Gazety Polskiej” Starzyński chwalił się, że zebrał 120 mln złotych, czyli prawie dwa razy więcej, niż planował rząd, i obiecał pomnożenie tej kwoty.
Ostatecznie cała Pożyczka Narodowa zamknęła się datkami na sumę 340 mln złotych. Jednak ten wielki sukces komisarza wcale nie przełożył się na polityczną karierę. Wiele wskazywało na to, że znów trafi na boczny tor, ale w obozie rządzącym nikt nie palił się do wzięcia na siebie odpowiedzialności za stolicę. A wszystko przez to, że nawet mający w mieście władzę niemal absolutną prezydent komisaryczny i tak musiał zmierzyć się z zapaścią ekonomiczną, przerwami w dostawach prądu oraz wody, a także narastającą wrogością wśród mieszkańców.
Nominację wręczono Starzyńskiemu z zaskoczenia 31 lipca 1934 r., kiedy właśnie przebywał na urlopie. Przyjął ją, bo nigdy się nie uchylał od obowiązków i wielkich wyzwań. „Nie mam zamiaru zasklepiać się tylko w zagadnieniach finansowych. Będę chciał być prezydentem miasta jako całości, we wszystkich przejawach jego życia, a będę starał się być również – niech Pan to zaznaczy – i prezydentem przedmieść, tak dotychczas upośledzonych” – opowiadał Starzyński w pierwszym wywiadzie udzielonym „Kurierowi Porannemu” dzień po objęciu urzędu (3 sierpnia 1934 roku).
Wprawdzie nowy prezydent był warszawiakiem z Powiśla, mocno związanym z rodzinnym miastem, jednak mieszkańcy przyjęli go wrogo, nazywając w najlepszym razie „impertynentem”. Ich podejście do narzuconego przez rząd komisarza nieco złagodniało, gdy okazało się, że można zwolnić od ręki 4 tys. urzędników, a pozostałym obniżyć pensje, jednocześnie poprawiając funkcjonowanie urzędów.
Podczas konferencji prasowej 20 września 1934 r. prezydent obiecał dziennikarzom, że będzie dążył do ograniczenia biurokracji, bliższego związania samorządu ze społeczeństwem, a przy podejmowaniu decyzji będzie kierować się zdrowym rozsądkiem. „Pragnę jak najgoręcej zrealizować zasadę, którą wypowiedziałem do urzędników w chwili objęcia stanowiska prezydenta Warszawy, a mianowicie: my dla ludności, a nie ludność dla nas” – mówił.
Poradnik cudotwórcy
Podbicie serc większości warszawiaków, co wydawało się wówczas nieosiągalne, zajęło Starzyńskiemu nadspodziewanie mało czasu. Choć należy przyznać, że otrzymał wsparcie rządu, o którym nawet nie mogła marzyć poprzednia ekipa. Pod koniec 1934 r. Ministerstwo Skarbu oddało stolicy skrypty dłużne (czyli dowody istnienia długu) na sumę 20 mln złotych. Tą jednorazową redukcję zadłużenia warszawiacy nazwali ironicznie „posagiem Starzyńskiego”. Dzięki niej prezydent skutecznie zmienił proporcje wydatków w budżecie miasta i znalazł więcej środków na nowe inwestycje. Przy czym wyłuskiwał je niemal zewsząd, także z budżetów poszczególnych przedsiębiorstw miejskich. Co tydzień wzywał do siebie na konferencje ich dyrektorów i wspólnie opracowywali plany nowych przedsięwzięć.
Dzięki temu w 1935 r. Warszawa na inwestycje wydała nie 8, lecz 29 mln złotych. Do tego jeszcze doszło 47 mln zł kredytu od Banku Gospodarstwa Krajowego na ten cel. Program robót publicznych umożliwił w ciągu zaledwie roku trzykrotne zmniejszenie bezrobocia, do 21 tys. zarejestrowanych osób w urzędach pracy. Położono twardą nawierzchnię na kilkudziesięciu ulicach, rozpoczęto budowę 10 szkół i szpitala. Warszawiaków jednak najbardziej ucieszył fakt, że dzięki szybkiej reformie w urzędach i zracjonalizowaniu wydatków ceny za usługi komunalne spadły nawet o 30 procent.
Z ulic stolicy zniknęli żebracy. Na polecenie prezydenta wyłapywano ich i odstawiano do specjalnie przygotowanego budynku przy ul. Okopowej 59. Tam myto ich, dezynfekowano, po czym następnego dnia wywożono na prowincję do miejscowości, z których przyjechali.
Starzyński, kiedy nie miał nad sobą żadnego zwierzchnika, okazywał się urodzonym przywódcą i wizjonerem. Już na początku urzędowania zaczął tworzyć długofalowy program przebudowy miasta, nazwany „europeizacją Warszawy”. Początkowo mieszkańcy podchodzili do tego hasła bardzo sceptycznie, ale nie mogli zaprzeczyć, że z każdym miesiącem ich miasto piękniało.
Na Woli i Grochowie zasypano cuchnące rowy melioracyjne, sukcesywnie poszerzano i brukowano kolejne ulice. Wzdłuż nich stawiano elektryczne latarnie, sadzono drzewa, dbano o ukwiecone trawniki i klomby. Dzięki przejęciu przez magistrat elektrowni i jej błyskawicznej modernizacji skończyły się przerwy w dostawach prądu. O dziwo spadła też jego cena. Podobnie rzecz się miała z poprawą jakości usług wodociągów.
Prezydent nie zapominał nawet o środowiskach twórczych, uznając, że warto zdobyć ich sympatię. Przyjęto nowy statut Nagród Warszawy w dziedzinach: artystycznej, literackiej, muzycznej i naukowej. Podnosił on rangę i wartość wyróżnienia. Sławny poeta Jan Lechoń już 20 kwietnia 1935 r. na łamach „Gazety Polskiej” apelował: „Warszawa – to jest właśnie pole do wspólnej roboty dla Pana Prezydenta Starzyńskiego i nas wszystkich: pisarzy i artystów; powinniśmy pracować, aby Warszawa była równie piękna jak najpiękniejsze miasta”.
Nawet największych sceptyków nie mogły pozostawić obojętnymi ambitne plany budowy dwóch linii metra, rozwoju połączeń tramwajowych i ogólny czteroletni plan rozbudowy stolicy. A co najbardziej zaskakujące, trwający skok cywilizacyjny nie był realizowany na kredyt . Starzyńskiemu udało się szybko zrównoważyć budżet i powoli spłacano stare długi.
Trudno się więc dziwić, że warszawiacy w końcu docenili i polubili komisarycznego prezydenta. A zapewne żadnemu innemu przedstawicielowi obozu rządzącego wówczas ta sztuka by się nie udała. Bowiem w latach 30. „sanatorzy” już dawno utracili wiarę w to, że polityk to osoba, która pragnie władzy, żeby móc służyć społeczeństwu i ciężko pracować dla wspólnego dobra.
źródło: forbes.pl/prezydent-na-miare-stolicy,artykuly,160663,1,5.html
Referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz jest przesądzone. Chociaż jeśli nawet do niego dojdzie i mieszkańcy Warszawy opowiedzą się w głosowaniu za zakończeniem kadencji pani prezydent, to wcale nie jest pewne, co będzie działo się potem. Teoretycznie powinny odbyć się nowe wybory, po których na niecały rok (do ogólnopolskich wyborów samorządowych w listopadzie 2014 r.) w stolicy władzę mogłaby przejąć opozycja. Jednak Platforma Obywatelska nie może pozwolić sobie na tak spektakularną klęskę. Tym bardziej że istnieje niebezpieczeństwo, iż nowy prezydent okazałby się lepszym gospodarzem niż obecny, co można znakomicie wykorzystać także podczas kampanii parlamentarnej.
Taki scenariusz wydarzeń nie jest nieunikniony. Według ekspertów prawnych z Krajowego Biura Wyborczego istnieje możliwość zablokowania przez Radę Warszawy (większość ma w niej PO) nowej elekcji aż do listopada 2014 roku. Na ten czas osobę pełniącą funkcję prezydenta stolicy powołałby premier.
W takiej sytuacji urząd mogłaby zachować Hanna Gronkiewicz-Waltz. Jednak rozwiązaniem bardziej perspektywicznym wydaje się mianowanie kogoś, kto potrafiłby zdobyć sympatię warszawiaków oraz – za rok – ich głosy. Ten sposób „utrzymania” Warszawy wygląda kusząco. Kłopot w tym, że aby sztuczka się udała, p.o. prezydenta powinien zostać ktoś formatu Stefana Starzyńskiego.
Stolica nie dla piłsudczyków
Entuzjazm, z jakim część Polaków w maju 1926 r. powitała przewrót dokonany przez Józefa Piłsudskiego, spowodował, że obóz rządzący rok później zupełnie nie spodziewał się tak fatalnych wyników wyborów samorządowych. W Warszawie na 120 mandatów do Rady Miejskiej przedstawiciele sanacji zdobyli ich zaledwie 16. Porażka była tym bardziej bolesna, że głównemu przeciwnikowi politycznemu, czyli Narodowej Demokracji, startującej pod szyldem Gospodarczego Komitetu Obrony Polskości Stolicy, przypadło 47 mandatów. Polska Partia Socjalistyczna również okazała się popularniejsza – uzyskała 27 mandatów.
Piłsudczycy nie liczyli się więc zupełnie podczas wybierania przez Radę prezydenta. Został nim kandydat narodowców Zygmunt Słomiński, dotychczasowy Naczelny Inżynier Warszawy. Prestiżowe stanowisko w rękach endeka – ten fakt obóz rządzący znosił z największym trudem. Prezydent Słomiński swoje urzędowanie rozpoczynał bardzo obiecująco. Przywrócił w mieście zawieszoną trzy lata wcześniej komunikację autobusową, zadbał o wprowadzenie chlorowania wody przez komunalne wodociągi, zmodernizował miejską gazownię.
W marcu 1933 roku parlament przyjął nową ustawę o ustroju samorządu terytorialnego. W razie wykrycia dużych nieprawidłowości dawała ona organom rządowym możliwość skracania kadencji rad miejskich i przejmowania ich obowiązków przez komisarzy. Po uchwaleniu nowego prawa nie rozpisano jednak wyborów, tylko zaczęto szukać w Warszawie wszelkich nieprawidłowości. Jako że trwał już trzeci rok światowego kryzysu, mieszkańcy miasta odczuwali go coraz mocniej. Oficjalnie zarejestrowano 60 tys. bezrobotnych, choć tak naprawdę bez pracy pozostawało trzy razy więcej osób. W jedenastu schroniskach dla bezdomnych mieszkało na stałe 22 tys. ludzi. Jedna noc kosztowała lokatora 5 groszy, zaś miasto dopłacało ze swojego budżetu 27 groszy.
„Nie jest jeszcze późno, dopiero dziewiąta wieczór, a już trudno o miejsce na narach (prymitywnych łóżkach – aut.) i pryczach. Nie każdy posiadacz karty wstępu może się dostać na nie. W korytarzach, przy ubikacjach, wśród okropnych wyziewów leżą ludzie ubrani w łachmany” – pisał dziennikarz Konrad Wrzos na łamach „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” wiosną 1934 r. w reportażu o noclegowni przy ul. Dzikiej, nazywanej „Cyrkiem”. Gdy ją odwiedził, w „Cyrku” mającym 300 miejsc do spania nocowało ponad tysiąc osób. Najbiedniejsi nie zawsze pozostawali w takim ukryciu. „Ulice Warszawy roją się od żebraków i wszelkiego rodzaju włóczęgów” – donosiła na początku 1934 r. prorządowa „Gazeta Polska”. Przy okazji informowała czytelników, że magistrat nie robi niczego, aby zapobiec inwazji jałmużników z prowincji.
Oprócz ekstremalnego ubóstwa rosła w Warszawie także liczba przestępstw, kwitł handel narkotykami. Policja szacowała liczbę dilerów nazywanych wówczas „porcjarzami” na ok. 15 tysięcy.
Swój do swojego
Jednak wcale nie tłumy żebraków na ulicach ani nawet przestępczość najbardziej irytowały warszawiaków. Urzędująca bezterminowo Rada Miejska oraz prezydent coraz częściej byli oskarżani o rozrzutność, niegospodarność i nepotyzm. W ciągu kilku lat Warszawa zadłużała się, jednocześnie zwiększając zarobki urzędników. Budżet miasta na rok 1934 wynoszący ok. 100 mln zł przewidywał, że 47 proc. będzie wydane na pensje i świadczenia emerytalne. Na obsługę zadłużenia musiano przeznaczyć 11 procent. Natomiast na nowe inwestycje zamierzano wydać zaledwie ok. 8 proc. środków. Co gorsza, jeśli inwestowano, to w budowę na Żoliborzu osiedla dla pracowników samorządowych zwanego Kolonią Kościuszkowską. Zbudowano też kilka budynków szkolnych z tak bogatym wystrojem, że zyskały nazwę „pałaców”.
W administracji samorządowej zatrudnienie znajdowali głównie działacze Stronnictwa Narodowego lub Młodzieży Wszechpolskiej. O tych „magistrackich porządkach” prorządowe gazety informowały coraz częściej, co zapowiadało, że coś się szykuje. Faktycznie, 2 marca 1934 roku decyzją ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego rozwiązano Radę Miejską i Zarząd Miejski Warszawy. Oficjalnie powód brzmiał dość nieprzekonująco. Chodziło o zapisanie w projekcie budżetu miasta pożyczki w wysokości 2,1 mln zł na inwestycje, co miało spowodować przekroczenie zdolności stolicy do obsługi rosnącego zadłużenia. Ogólnie długi Warszawy przekraczały wówczas 80 mln zł i przy tej sumie rozmiary nowego kredytu wydawały się niezbyt imponujące.
Powołanie przez rząd komisarycznego prezydenta wszyscy traktowali jako początek odbijania stolicy z rąk opozycji. Zwłaszcza że dwa tygodnie później tak samo rozprawiono się z Radą Miejską Wilna. Rolę przywódcy mającego odzyskać Warszawę powierzono Marianowi Zyndramowi-Kościałkowskiemu, wojewodzie białostockiemu i byłemu wiceprzewodniczącemu BBWR. Urzędowanie rozpoczął od czystki – wyrzucił z magistratu osoby uznane za wrogów sanacji. Tym niespecjalnie zjednał sobie warszawiaków. Podobnie jak pierwszymi oszczędnościami w wydatkach z kasy miejskiej, poczynionymi, aby zmniejszyć deficyt. Jedynie zadbanie o wypłatę zaległych emerytur nieco ociepliło wizerunek nowego prezydenta.
Tymczasem w kraju działy się rzeczy coraz bardziej dramatyczne. Sejm przyjął projekt nowej konstytucji, która miała wkrótce radykalnie zmienić ustrój polityczny II Rzeczypospolitej. Coraz ciężej chory Piłsudski odgradzał się od ludzi. Marszałek już nie dyskutował z podwładnymi, lecz wydawał rozkazy i egzekwował ich wykonanie. Nie poprawiało to stanu gospodarki pogrążonej w głębokim kryzysie.
Zapaść ekonomiczna i brak perspektyw wzbudzały też radykalne nastroje wśród młodzieży. Założony przez młodych endeków Obóz Narodowo-Radykalny chciał przejąć władzę siłą, tak jak to zrobili we Włoszech faszyści. Podobnie radykalizował się PPS, zapowiadający po kongresie partii w lutym 1934 r. walkę na drodze rewolucyjnej o wprowadzenie „dyktatury proletariatu”. Do tego jeszcze ukraińscy nacjonaliści poczynali sobie coraz śmielej.
15 czerwca przed klubem BBWR przy ul. Foksal w Warszawie zginął w zorganizowanym przez nich zamachu minister Pieracki. W odpowiedzi rząd utworzył w Berezie Kartuskiej obóz odosobnienia dla przeciwników politycznych. Nowy premier Leon Kozłowski, bojąc się narastającego w kraju wrzenia, postanowił Ministerstwo Spraw Wewnętrznych powierzyć osobie, której całkowicie ufał – Marianowi Zyndramowi-Kościałkowskiemu. Nominację na szefa MSW otrzymał 1 lipca 1934 roku i Warszawa znów straciła prezydenta.
Człowiek od czarnej roboty
„Miał wszakże istotną wadę – źle znosił przełożonych i często znajdował się z nimi w konflikcie. To tłumaczy liczne zmiany miejsc pracy w okresie pomajowym” – tak charakteryzował postać Stefana Starzyńskiego historyk prof. Andrzej Garlicki. Starzyński – legionista i gorący piłsudczyk – dwukrotnie był wiceministrem skarbu, po czym z powodu konfliktu ze zwierzchnikami i zbytniej niezależności lądował na bocznym torze.
Nieposzlakowana uczciwość oraz wielkie kompetencje nie ułatwiały mu kariery. Zwykle w obozie sanacyjnym przypominano sobie o nim w sytuacjach krytycznych. Kiedy w 1933 roku krajowi zagroziło bankructwo, to Starzyńskiego premier Jędrzejewicz uczynił komisarzem rządowym odpowiedzialnym za przebieg ogłoszonej właśnie przez prezydenta Mościckiego dobrowolnej zbiórki pieniędzy od obywateli.
Komisarz z typową dla siebie energią sterroryzował wszystkie istniejące w kraju organizacje przedsiębiorców i pracodawców. Zapraszał do siebie ich kierownictwa i wymuszał konkretne deklaracje – ile pieniędzy członkowie stowarzyszeń oddadzą na ratowanie budżetu. Te oświadczenia publikowała potem prasa i ofiarodawcy nie mogli się już wycofać. We wrześniu 1933 r. w wywiadzie dla „Gazety Polskiej” Starzyński chwalił się, że zebrał 120 mln złotych, czyli prawie dwa razy więcej, niż planował rząd, i obiecał pomnożenie tej kwoty.
Ostatecznie cała Pożyczka Narodowa zamknęła się datkami na sumę 340 mln złotych. Jednak ten wielki sukces komisarza wcale nie przełożył się na polityczną karierę. Wiele wskazywało na to, że znów trafi na boczny tor, ale w obozie rządzącym nikt nie palił się do wzięcia na siebie odpowiedzialności za stolicę. A wszystko przez to, że nawet mający w mieście władzę niemal absolutną prezydent komisaryczny i tak musiał zmierzyć się z zapaścią ekonomiczną, przerwami w dostawach prądu oraz wody, a także narastającą wrogością wśród mieszkańców.
Nominację wręczono Starzyńskiemu z zaskoczenia 31 lipca 1934 r., kiedy właśnie przebywał na urlopie. Przyjął ją, bo nigdy się nie uchylał od obowiązków i wielkich wyzwań. „Nie mam zamiaru zasklepiać się tylko w zagadnieniach finansowych. Będę chciał być prezydentem miasta jako całości, we wszystkich przejawach jego życia, a będę starał się być również – niech Pan to zaznaczy – i prezydentem przedmieść, tak dotychczas upośledzonych” – opowiadał Starzyński w pierwszym wywiadzie udzielonym „Kurierowi Porannemu” dzień po objęciu urzędu (3 sierpnia 1934 roku).
Wprawdzie nowy prezydent był warszawiakiem z Powiśla, mocno związanym z rodzinnym miastem, jednak mieszkańcy przyjęli go wrogo, nazywając w najlepszym razie „impertynentem”. Ich podejście do narzuconego przez rząd komisarza nieco złagodniało, gdy okazało się, że można zwolnić od ręki 4 tys. urzędników, a pozostałym obniżyć pensje, jednocześnie poprawiając funkcjonowanie urzędów.
Podczas konferencji prasowej 20 września 1934 r. prezydent obiecał dziennikarzom, że będzie dążył do ograniczenia biurokracji, bliższego związania samorządu ze społeczeństwem, a przy podejmowaniu decyzji będzie kierować się zdrowym rozsądkiem. „Pragnę jak najgoręcej zrealizować zasadę, którą wypowiedziałem do urzędników w chwili objęcia stanowiska prezydenta Warszawy, a mianowicie: my dla ludności, a nie ludność dla nas” – mówił.
Poradnik cudotwórcy
Podbicie serc większości warszawiaków, co wydawało się wówczas nieosiągalne, zajęło Starzyńskiemu nadspodziewanie mało czasu. Choć należy przyznać, że otrzymał wsparcie rządu, o którym nawet nie mogła marzyć poprzednia ekipa. Pod koniec 1934 r. Ministerstwo Skarbu oddało stolicy skrypty dłużne (czyli dowody istnienia długu) na sumę 20 mln złotych. Tą jednorazową redukcję zadłużenia warszawiacy nazwali ironicznie „posagiem Starzyńskiego”. Dzięki niej prezydent skutecznie zmienił proporcje wydatków w budżecie miasta i znalazł więcej środków na nowe inwestycje. Przy czym wyłuskiwał je niemal zewsząd, także z budżetów poszczególnych przedsiębiorstw miejskich. Co tydzień wzywał do siebie na konferencje ich dyrektorów i wspólnie opracowywali plany nowych przedsięwzięć.
Dzięki temu w 1935 r. Warszawa na inwestycje wydała nie 8, lecz 29 mln złotych. Do tego jeszcze doszło 47 mln zł kredytu od Banku Gospodarstwa Krajowego na ten cel. Program robót publicznych umożliwił w ciągu zaledwie roku trzykrotne zmniejszenie bezrobocia, do 21 tys. zarejestrowanych osób w urzędach pracy. Położono twardą nawierzchnię na kilkudziesięciu ulicach, rozpoczęto budowę 10 szkół i szpitala. Warszawiaków jednak najbardziej ucieszył fakt, że dzięki szybkiej reformie w urzędach i zracjonalizowaniu wydatków ceny za usługi komunalne spadły nawet o 30 procent.
Z ulic stolicy zniknęli żebracy. Na polecenie prezydenta wyłapywano ich i odstawiano do specjalnie przygotowanego budynku przy ul. Okopowej 59. Tam myto ich, dezynfekowano, po czym następnego dnia wywożono na prowincję do miejscowości, z których przyjechali.
Starzyński, kiedy nie miał nad sobą żadnego zwierzchnika, okazywał się urodzonym przywódcą i wizjonerem. Już na początku urzędowania zaczął tworzyć długofalowy program przebudowy miasta, nazwany „europeizacją Warszawy”. Początkowo mieszkańcy podchodzili do tego hasła bardzo sceptycznie, ale nie mogli zaprzeczyć, że z każdym miesiącem ich miasto piękniało.
Na Woli i Grochowie zasypano cuchnące rowy melioracyjne, sukcesywnie poszerzano i brukowano kolejne ulice. Wzdłuż nich stawiano elektryczne latarnie, sadzono drzewa, dbano o ukwiecone trawniki i klomby. Dzięki przejęciu przez magistrat elektrowni i jej błyskawicznej modernizacji skończyły się przerwy w dostawach prądu. O dziwo spadła też jego cena. Podobnie rzecz się miała z poprawą jakości usług wodociągów.
Prezydent nie zapominał nawet o środowiskach twórczych, uznając, że warto zdobyć ich sympatię. Przyjęto nowy statut Nagród Warszawy w dziedzinach: artystycznej, literackiej, muzycznej i naukowej. Podnosił on rangę i wartość wyróżnienia. Sławny poeta Jan Lechoń już 20 kwietnia 1935 r. na łamach „Gazety Polskiej” apelował: „Warszawa – to jest właśnie pole do wspólnej roboty dla Pana Prezydenta Starzyńskiego i nas wszystkich: pisarzy i artystów; powinniśmy pracować, aby Warszawa była równie piękna jak najpiękniejsze miasta”.
Nawet największych sceptyków nie mogły pozostawić obojętnymi ambitne plany budowy dwóch linii metra, rozwoju połączeń tramwajowych i ogólny czteroletni plan rozbudowy stolicy. A co najbardziej zaskakujące, trwający skok cywilizacyjny nie był realizowany na kredyt . Starzyńskiemu udało się szybko zrównoważyć budżet i powoli spłacano stare długi.
Trudno się więc dziwić, że warszawiacy w końcu docenili i polubili komisarycznego prezydenta. A zapewne żadnemu innemu przedstawicielowi obozu rządzącego wówczas ta sztuka by się nie udała. Bowiem w latach 30. „sanatorzy” już dawno utracili wiarę w to, że polityk to osoba, która pragnie władzy, żeby móc służyć społeczeństwu i ciężko pracować dla wspólnego dobra.
źródło: forbes.pl/prezydent-na-miare-stolicy,artykuly,160663,1,5.html
Panie Marszałku, jak żyć? Ceny i zarobki w II RP.
Przed wojną żyło się lepiej? Na pewno nie wszystkim. Porównajcie, na co byłoby Was stać w dwudziestoleciu międzywojennym i jak długo musielibyście odkładać np. na wymarzony samochód.
Chociaż, w porównaniu ze współczesnym, przedwojenny robotnik klepał biedę, zarobki inteligencji nie różniły się bardzo od dzisiejszych pensji. Takie wnioski można wysnuć, zaglądając do „Małego rocznika statystycznego” sprzed wojny.
W 1939 r. wykwalifikowany robotnik zarabiał miesięcznie 95 złotych, czyli równowartość około 20 ówczesnych dolarów. Za swoją pensję mógł kupić 317 kilogramowych bochenków chleba (średnia cena 30 groszy), 211 kilogramów mąki (średnia cena 45 gr.), 95 kilogramów cukru i 365 litrów mleka (cena 26 groszy). Dziś średnia pensja osoby zatrudnionej w przemyśle to 2,7 tys. netto. W porównaniu z międzywojniem może za to kupić trzykrotnie więcej chleba i mleka (odpowiednio 1080 bochenków i 1022 litry ) oraz czterokrotnie więcej mąki (1350 kilogramów).
O ile w przypadku mężczyzn – robotników różnice w zarobkach wczoraj i dziś są duże, o tyle w przypadku kobiet wręcz astronomiczne... Wprawdzie konstytucja marcowa z 1921 r. gwarantowała kobietom prawa wyborcze, ale na równouprawnienie w kwestii zarobków nie miały co liczyć. Przedwojenna przyuczona do zawodu robotnica zarabiała niecałe 50 złotych, czyli niemal dwukrotnie mniej od dysponującego podobnymi kwalifikacjami mężczyzny. Dziś kobiety zarabiają o 15 procent mniej od mężczyzn, przedwojenna średnia sięgała 60 proc.
Ulica Marszałkowska przed wojną. W stolicy i na Śląsku zarabiało się wtedy najlepiej. Fot.PAP/CAF-reprodukcja
W dodatku kobiety nie dość, że były gorzej opłacane, to pracowały dłużej od mężczyzn. Średnio 30 tygodni w roku, analogiczny wskaźnik dla mężczyzny jedynie 26 tygodni. Choć i tak mieli więcej wolnego czasu od współczesnego zapracowanego Polaka, który AD 2013 przepracuje 35 tygodni.
Inteligent jest bogatszy
Znaczenie lepiej, pod względem finansowym, miewała się wzbudzająca dziś silną nostalgię przedwojenna inteligencja. W Polsce okresu międzywojnia istniały jedynie 32 wyższe uczelnie (uniwersytety, politechniki i akademie), toteż pracodawcy znacznie bardziej cenili wykształcenie. Średnio pracownicy umysłowi inkasowali co miesiąc prawie 280 złotych (panie około 170), czyli ponad dwukrotnie więcej od robotników.
Przy takich zarobkach przedwojenne inteligenckie małżeństwo, w odróżnieniu od robotników, mogło nawet kilka razy w tygodniu pozwolić sobie na jedzenie mięsa. Wołowina i wieprzowina miały w II RP podobne ceny – około 1,5 zł za kilogram.
- W II RP za naprawdę solidną pensję uważano pobory rzędu 250 złotych. Za złotówkę można było zjeść w knajpie dobry obiad – mówi nam dr Marcin Zaremba z Uniwersytetu Warszawskiego.
Jak pod tym względem wypada konfrontacja zarobków elit międzywojnia ze współczesnością? Żyjące w Polsce przed wojną inteligenckie małżeństwo zarabiało łącznie około 450 złotych. Oznacza to, że powstrzymując się od jedzenia i picia, na popularnego w II Rzeczpospolitej Fiata 508 musiało oszczędzać dokładnie przez rok. Za produkowany w Polsce na włoskiej licencji samochód trzeba było zapłacić 5,4 tys. złotych. Natomiast kultowy, tak wówczas jak i dziś, motocykl Sokół 600 był o połowę tańszy.
W 2013 r. średni dochód małżeństwa z wyższym wykształceniem to 5,4 tys. złotych netto. Natomiast najpopularniejsze na polskim rynku auto - Skoda Fabia kosztuje około 40 tys. Nie jedząc i nie pijąc, trzeba na nią odkładać 8 miesięcy.
Polski Fiat 508-I. Fotografia została wykonana w 1934 r. na ul. Długiej w Skarżysku-Kamiennej, Polska. Na fotografii znajduje się Feliks Kozicki. Autor: Jbilski
Komu za sanacji było lepiej?
II RP kochała swoich synów. Zwłaszcza jeśli nosili mundury. W latach 20. od 10 do 15 proc. PKB szło na wydatki wojenne. Dlatego też armia była wyjątkowo pożądanym pracodawcą. Przedwojenny kapral (w raz z dodatkiem na rodzinę, jeśli ją miał) zarabiał miesięcznie 167 złotych. Oficer w stopniu kapitana przynosił do domu co miesiąc 400 złotych.
Nie najgorzej miewali się też inni mundurowi. Komisarz policji miał pensję w wysokości 335 złotych. I chyba serce mu się krajało gdy do aresztu zgarniał prostytutkę. Najtańsze panie lekkich obyczajów za pojedynczą usługę liczyły sobie 1,5 zł.
Dostatnie centrum i biedna ściana wschód
Ponad 70 letni rocznik statystyczny pozwala stwierdzić, że najdostatniej żyło się w Polsce centralnej. Najwyższe zarobki zgłaszały do GUS-u województwa kieleckie, lubelskie, łódzkie, warszawskie i białostockie. Przeciętnie do kieszeni robotnika wpadały tam 104 złote miesięcznie. Najgorzej było w województwach wschodnich. W okolicach Nowogrodu i Wołynia płace sięgały ledwo 63 złotych miesięcznie.
Choć granice Polski poprzestawiał XX wiek, są jednak rzeczy, które się nie zmieniły. Oddzielnymi wyspami – jak i dziś – były Warszawa i Śląsk. W stolicy Mazowsza robotnicza pensja sięgała 160, a na Śląsku około 120 złotych.
Niewiele zmieniło się też, jeżeli chodzi o wiek najlepiej zarabiających. W międzywojniu na szczycie zarobkowej drabiny byli ludzie urodzeni między 1871, a 1895 rokiem, przed wojną dobiegający 50. Dziś największe pensje odnotowują na kontach ludzie pomiędzy 36., a 40. rokiem życia – beneficjenci historycznych i gospodarczych przemian końca XX wieku.
Przed wojną żyło się lepiej? Na pewno nie wszystkim. Porównajcie, na co byłoby Was stać w dwudziestoleciu międzywojennym i jak długo musielibyście odkładać np. na wymarzony samochód.
Chociaż, w porównaniu ze współczesnym, przedwojenny robotnik klepał biedę, zarobki inteligencji nie różniły się bardzo od dzisiejszych pensji. Takie wnioski można wysnuć, zaglądając do „Małego rocznika statystycznego” sprzed wojny.
W 1939 r. wykwalifikowany robotnik zarabiał miesięcznie 95 złotych, czyli równowartość około 20 ówczesnych dolarów. Za swoją pensję mógł kupić 317 kilogramowych bochenków chleba (średnia cena 30 groszy), 211 kilogramów mąki (średnia cena 45 gr.), 95 kilogramów cukru i 365 litrów mleka (cena 26 groszy). Dziś średnia pensja osoby zatrudnionej w przemyśle to 2,7 tys. netto. W porównaniu z międzywojniem może za to kupić trzykrotnie więcej chleba i mleka (odpowiednio 1080 bochenków i 1022 litry ) oraz czterokrotnie więcej mąki (1350 kilogramów).
O ile w przypadku mężczyzn – robotników różnice w zarobkach wczoraj i dziś są duże, o tyle w przypadku kobiet wręcz astronomiczne... Wprawdzie konstytucja marcowa z 1921 r. gwarantowała kobietom prawa wyborcze, ale na równouprawnienie w kwestii zarobków nie miały co liczyć. Przedwojenna przyuczona do zawodu robotnica zarabiała niecałe 50 złotych, czyli niemal dwukrotnie mniej od dysponującego podobnymi kwalifikacjami mężczyzny. Dziś kobiety zarabiają o 15 procent mniej od mężczyzn, przedwojenna średnia sięgała 60 proc.
Ulica Marszałkowska przed wojną. W stolicy i na Śląsku zarabiało się wtedy najlepiej. Fot.PAP/CAF-reprodukcja
W dodatku kobiety nie dość, że były gorzej opłacane, to pracowały dłużej od mężczyzn. Średnio 30 tygodni w roku, analogiczny wskaźnik dla mężczyzny jedynie 26 tygodni. Choć i tak mieli więcej wolnego czasu od współczesnego zapracowanego Polaka, który AD 2013 przepracuje 35 tygodni.
Inteligent jest bogatszy
Znaczenie lepiej, pod względem finansowym, miewała się wzbudzająca dziś silną nostalgię przedwojenna inteligencja. W Polsce okresu międzywojnia istniały jedynie 32 wyższe uczelnie (uniwersytety, politechniki i akademie), toteż pracodawcy znacznie bardziej cenili wykształcenie. Średnio pracownicy umysłowi inkasowali co miesiąc prawie 280 złotych (panie około 170), czyli ponad dwukrotnie więcej od robotników.
Przy takich zarobkach przedwojenne inteligenckie małżeństwo, w odróżnieniu od robotników, mogło nawet kilka razy w tygodniu pozwolić sobie na jedzenie mięsa. Wołowina i wieprzowina miały w II RP podobne ceny – około 1,5 zł za kilogram.
- W II RP za naprawdę solidną pensję uważano pobory rzędu 250 złotych. Za złotówkę można było zjeść w knajpie dobry obiad – mówi nam dr Marcin Zaremba z Uniwersytetu Warszawskiego.
Jak pod tym względem wypada konfrontacja zarobków elit międzywojnia ze współczesnością? Żyjące w Polsce przed wojną inteligenckie małżeństwo zarabiało łącznie około 450 złotych. Oznacza to, że powstrzymując się od jedzenia i picia, na popularnego w II Rzeczpospolitej Fiata 508 musiało oszczędzać dokładnie przez rok. Za produkowany w Polsce na włoskiej licencji samochód trzeba było zapłacić 5,4 tys. złotych. Natomiast kultowy, tak wówczas jak i dziś, motocykl Sokół 600 był o połowę tańszy.
W 2013 r. średni dochód małżeństwa z wyższym wykształceniem to 5,4 tys. złotych netto. Natomiast najpopularniejsze na polskim rynku auto - Skoda Fabia kosztuje około 40 tys. Nie jedząc i nie pijąc, trzeba na nią odkładać 8 miesięcy.
Polski Fiat 508-I. Fotografia została wykonana w 1934 r. na ul. Długiej w Skarżysku-Kamiennej, Polska. Na fotografii znajduje się Feliks Kozicki. Autor: Jbilski
Komu za sanacji było lepiej?
II RP kochała swoich synów. Zwłaszcza jeśli nosili mundury. W latach 20. od 10 do 15 proc. PKB szło na wydatki wojenne. Dlatego też armia była wyjątkowo pożądanym pracodawcą. Przedwojenny kapral (w raz z dodatkiem na rodzinę, jeśli ją miał) zarabiał miesięcznie 167 złotych. Oficer w stopniu kapitana przynosił do domu co miesiąc 400 złotych.
Nie najgorzej miewali się też inni mundurowi. Komisarz policji miał pensję w wysokości 335 złotych. I chyba serce mu się krajało gdy do aresztu zgarniał prostytutkę. Najtańsze panie lekkich obyczajów za pojedynczą usługę liczyły sobie 1,5 zł.
Dostatnie centrum i biedna ściana wschód
Ponad 70 letni rocznik statystyczny pozwala stwierdzić, że najdostatniej żyło się w Polsce centralnej. Najwyższe zarobki zgłaszały do GUS-u województwa kieleckie, lubelskie, łódzkie, warszawskie i białostockie. Przeciętnie do kieszeni robotnika wpadały tam 104 złote miesięcznie. Najgorzej było w województwach wschodnich. W okolicach Nowogrodu i Wołynia płace sięgały ledwo 63 złotych miesięcznie.
Choć granice Polski poprzestawiał XX wiek, są jednak rzeczy, które się nie zmieniły. Oddzielnymi wyspami – jak i dziś – były Warszawa i Śląsk. W stolicy Mazowsza robotnicza pensja sięgała 160, a na Śląsku około 120 złotych.
Niewiele zmieniło się też, jeżeli chodzi o wiek najlepiej zarabiających. W międzywojniu na szczycie zarobkowej drabiny byli ludzie urodzeni między 1871, a 1895 rokiem, przed wojną dobiegający 50. Dziś największe pensje odnotowują na kontach ludzie pomiędzy 36., a 40. rokiem życia – beneficjenci historycznych i gospodarczych przemian końca XX wieku.
II RP ukazana w ciekawy sposób, bardzo ogólnie
Swego czasu kontrowersje wzbudził film “Opór” (Defiance), oparty na książce Nechamy Tec “Defiance. The Bielski Partisans” (“Opór. Partyzanci Bielskiego”).
W filmie nie zobaczymy rzeczy najważniejszej. “Partyzanci” Tewje Bielskiego i Simchy Zorina są bowiem oskarżani o współudział w pacyfikacji Naliboków, dokonanej 8 maja 1943 r. przez zgrupowania sowieckie. Na ten temat dysponujemy już dość sporą literaturą (dokumentami, wspomnieniami, relacjami). Od lat toczy się też śledztwo w Instytucie Pamięci Narodowej. Twórcy filmu nie są tym jednak zainteresowani, więc największej “operacji wojskowej” nie zobaczymy, a szkoda, ponieważ przestaje to być historią, a jest tworzeniem szkodliwych mitów.
Banda Tuwii Bielskiego
Od 2001 r. Instytut Pamięci Narodowej – Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Łodzi prowadzi (na wniosek Kongresu Polonii Kanadyjskiej) śledztwo w sprawie zbrodni popełnionej przez partyzantkę sowiecką w Nalibokach. Pomimo że KPK załączył obszerną, bogatą dokumentację źródłową, śledztwo toczy się bardzo niemrawo. Według komunikatu IPN z 15 maja 2003 r., zbrodnię tę, jak też inne, popełnione na tym terenie “zakwalifikowano jako zbrodnie komunistyczne, będące jednocześnie zbrodniami przeciwko ludzkości, których karalność nie ulega przedawnieniu. Wskazać przy tym należy, iż są to jedynie najbardziej tragicznie przykłady. Wiele bowiem innych wsi i osad na terenie woj. nowogródzkiego było atakowanych przez partyzantów radzieckich”.
Warto zwrócić uwagę, że w corocznym sprawozdaniu prezesa IPN dla Sejmu (był nim wówczas prof. Leon Kieres) usunięto wszelkie informacje o udziale w tej zbrodni osób pochodzenia żydowskiego (zob. “Informacja o działalności Instytutu Pamięci Narodowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w okresie 1 lipca 2001 r. – 30 czerwca 2002 r. Warszawa, wrzesień 2002″ – www.ipn.gov.pl).
Wobec szybkiego wymierania bezpośrednich świadków (a także uczestników pacyfikacji) można założyć, że sprawa nigdy nie zakończy się wyjaśnieniem najważniejszych okoliczności, ustaleniem sprawców, a już z pewnością ich ukaraniem, choćby symbolicznym. Zostanie nam tylko film, którego bohater – jak James Bond – będzie dokonywać cudów w ekranowej walce z Niemcami.
Nieustanne pasmo zbrodni
Kresy Północno-Wschodnie, a szczególnie tereny, gdzie podczas okupacji niemieckiej operowała grupa braci Bielskich, czyli Puszcza Nalibocka, znajdowały się pod faktyczną okupacją partyzantki sowieckiej. Ludność polska tych ziem przechodziła niewyobrażalną gehennę. We wrześniu 1939 r. tereny te zajęli Sowieci w wyniku porozumienia z hitlerowskimi Niemcami.
Pierwsze represje i pacyfikacje ludności miały miejsce już od 17 września 1939 r., gdy komunistyczne bojówki (złożone głównie z mniejszości narodowych) atakowały i mordowały grupki polskich żołnierzy, ziemian, księży i urzędników. Był to proceder, który ogarnął całe Kresy. Zamordowano wówczas około 10 tys. ludzi, często w niezwykle okrutny sposób. Następnie była okupacja sowiecka. Do czerwca 1941 r. sowieccy komuniści (przy pomocy miejscowych kolaborantów, wśród których wymienia się także komunistów żydowskich) w kilku operacjach “deportowali” setki tysięcy ludzi na Sybir. Niezwykle dramatyczny był też początek wojny niemiecko-sowieckiej. NKWD pośpiesznie ewakuowało swe przeludnione więzienia i areszty, zabijając przy tym dziesiątki tysięcy więźniów.
Niemcy, jako nowy okupant, niejednokrotnie witani byli jako wybawcy, albowiem wydawało się, że już gorzej być nie może. A jednak było. Lata 1941-1944 to nie tylko okupacja niemiecka, z krwawymi pacyfikacjami, wywożeniem ludzi “na roboty” i rozstrzeliwaniem za każde nieposłuszeństwo wobec nowej władzy. Na to przecież nakładała się jeszcze “druga okupacja”, czyli działalność partyzantki sowieckiej oraz licznych, szczególnie w pierwszym okresie, pospolitych band rabunkowych.
Banda żydów operująca głównie w Nalibokach
Między Niemcami a Sowietami
W niezwykle trudnych warunkach rozwijała się na tych terenach polska konspiracja, głównie ZWZ-AK. W Puszczy Nalibockiej stacjonowało do 10 tys. sowieckich “partyzantów” (byli to głównie żołnierze sowieccy, którzy zostali za frontem w rozbitych jednostkach i nie poszli do niewoli). Sowieci szybko opanowali te masy, tworząc odgórnie struktury dowódcze i partyjne, zasilane politrukami zrzucanymi z samolotów. Ich celem głównym miała być partyzancka walka z Niemcami na zapleczu frontu. Jednostki te pozbawione były jednak większej wartości bojowej i w bezpośrednich starciach z doborowymi oddziałami niemieckimi nie miały szans. Stanowiły jednak śmiertelne zagrożenie dla partyzantki polskiej, którą zwalczały wszelkimi środkami (również drogą denuncjacji do Niemców). Tereny te bowiem traktowano już jako terytorium Związku Sowieckiego, na których “bandy białopolskie” były wrogiem numer jeden.
Na to wszystko nakładały się jeszcze grupy i grupki ludności żydowskiej, zbiegłej do lasów i puszcz, ukrywające się przed Niemcami. Nastawione były przede wszystkim na przetrwanie, tworząc tzw. obozy siemiejnyje, czyli rodzinne. I właśnie jedną z takich grup (zwaną “Jerozolimą”) zorganizowali w Puszczy Nalibockiej i dowodzili nią bracia Bielscy. Jej fenomen – liczebność i przetrwanie całej okupacji niemieckiej – opisała Nechama Tec i stało się to kanwą wspomnianego filmu.
Naliboki były w II RP uroczym kresowym miasteczkiem o wielowiekowej historii. Położone w powiecie stołpeckim, na skraju wielkiej i dzikiej Puszczy Nalibockiej, w pobliżu granicy II RP z Sowietami, żyło z dala od głównych wydarzeń. W 1939 r. liczyło ok. 3 tys. mieszkańców, wśród których ponad 90 procent było katolikami. W miasteczku żyło też 25 rodzin żydowskich. Okupacja sowiecka w latach 1939-1941 była wielkim dramatem. W ramach rugowania polskości Sowieci wywieźli z terenu powiatu stołpeckiego ponad 2 tys. ludzi, w tym część mieszkańców Naliboków.
Na terenie pobliskiej puszczy gromadzili się rozbitkowie z Czerwonej Armii, tam też chroniła się ludność żydowska. Żydzi utworzyli dwa duże “obozy rodzinne”. Pierwszym zawiadywali bracia Bielscy (Tewje, Asael, Zus i Aron). Schronili się w nim uciekinierzy z Naliboków i pobliskich miejscowości. W 1944 r. liczył on 941 osób, w tym sporo kobiet i dzieci. Tylko 162 osoby były uzbrojone. Obóz drugi, pod dowództwem Simchy Zorina, gromadził uciekinierów z gett. Liczył 562 osoby (w tym 73 uzbrojone).
Zbrodniarz Tuwia Bielski, przywódca najbardziej okrutnej bandy żydowskiej.
“Życie ludzkie straciło wszelką cenę”
Ich celu nie stanowiła bezpośrednia walka z Niemcami, najważniejsze było bowiem przeżycie wojny. Obozy były jednak podporządkowane sowieckiemu dowództwu i na jego żądanie musiały każdorazowo wydzielać kontyngent uzbrojonych mężczyzn “na akcje”. Sowieci nie tolerowali na tym terytorium żadnych “obcych” sił, o czym świadczy bezwzględne zwalczanie polskiej partyzantki. Żydom pozostawili jednak ogromną autonomię, pozwalając im utrzymywać w obozie nawet synagogę.
Dla polskiego podziemia sprawą najważniejszą było zapewnienie względnego bezpieczeństwa w terenie i ochrona ludności stale gnębionej przez pacyfikacje niemieckie, sowieckie oraz najazdy żydowskich i sowieckich “grup zaopatrzeniowych”.
Zbrodniarz żydowski Abba Kowner
Raporty Delegatury Rządu z tego okresu są wstrząsające:
“Zagadnienie bezpieczeństwa w ogóle nie istnieje a teren objęty partyzantką robi wrażenie “dzikich pól”. Życie ludzkie straciło wszelką cenę a doraźne egzekucje są powszechne na całym terenie. (…)
Teren, gdzie Niemcy nie docierają, a zwłaszcza Puszcza Nalibocka, jest siedliskiem przeważnie sowieckich oddziałów dywersyjnych. Są one dobrze uzbrojone w broń ręczną i maszynową, dowodzone przez oficerów sowieckich specjalnie wyszkolonych do walki partyzanckiej i podobno liczą ok. 10.000 ludzi. (…) Ludność miejscowa jest zmęczona i znękana ciągłymi rekwizycjami a często i rabunkiem odzieży, żywności i inwentarza.
Najbardziej dają się we znaki, zwłaszcza w odniesieniu do ludności polskiej tzw. oddziały rodzinne (siemiejnyje), składające się wyłącznie z Żydów i Żydówek w sile 2-ch batalionów”
(Raport Delegatury Rządu, AAN, 202/III-193, k. 131, 160).
Zbrodniarz żydowski Izrael Azenman
Konflikty rodziły się przede wszystkim na tle osławionych “akcji zaopatrzeniowych”. Strona polska uznawała istniejące status quo, usiłując doprowadzić do jakichś porozumień z Sowietami, aby uniknąć gehenny ludności cywilnej. Stawiała jednak zdecydowane warunki, wśród nich podkreślała zaś wybitnie negatywną rolę grup żydowskich, działających z niezwykłym okrucieństwem. Odbyło się więc kilka spotkań oficerów Okręgu Nowogródzkiego AK z dowódcami sowieckimi.
Już podczas pierwszego z nich, 8 czerwca 1943 r., strona polska zażądała, aby na akcje rekwizycyjne Sowieci nie wysyłali grup żydowskich:
“(…) nie wysyłanie Żydów na rekwizycje (ludność się skarży) samorzutnie chwyta za broń w swej obronie, bo ci się znęcają, gwałcą kobiety i małe dzieci (…), obrażają ludność, straszą późniejszą zemstą sowietów, nie mają miary w swej nieuzasadnionej złości i w rabunku”
(“Protokół spisany dn. 8 czerwca 43 r. przez Delegata Sztabu Głównego partyzantów polskich – Wschód – oraz Komendy Lenińskiej partyzanckiej brygady sowieckiej”. Archiwum WIH, III/32/10, k. 1).
Jedli, pili, gwałcili
Grupy żydowskie przeprowadzały bowiem te rekwizycje (zwane operacjami gospodarczymi) najbardziej bezwzględnie. Według jednego z raportów, obóz Bielskiego “zgromadził” “200 t ziemniaków, 3 t kapusty, 5 t buraków, 5 t zboża, 3 t mięsa i 1 t kiełbasy”. Z raportów sowieckiej partyzantki wynika, że nie było problemu z wyżywieniem, co więcej, rabunki prowadzono na tak wielką skalę, że istniał wprost nadmiar żywności, a “partyzanci” mogli dowolnie wybierać rodzaj jadła:
“Wyżywienie partyzantów jest bardzo dobre (…). Zawsze mają tłuszcze, mięso, mleko, jajka, kury itd. Odżywiają się jak żadne wojsko w czasie pokoju. Zapasów nie robią, ale jedzą cały czas bez końca”. Z kroniki jednej z brygad wynika, że “we wszelkich warunkach partyzant jadł bez ograniczeń. Duże spożycie mięsa źle odbijało się na zdrowiu niektórych partyzantów”.
Jeszcze długo po wojnie sowieccy partyzanci wspominali te czasy jak raj na ziemi:
“Po partyzancku mówiliśmy, jedz, ile się zmieści. To samo dotyczy mięsa. Do 1944 roku mięsem pogardzaliśmy. U nas była wyłącznie wieprzowina, cielęcina, baranina. (…) Wiele osób wzdycha teraz do tamtej kuchni”.
W powojennych wspomnieniach żydowscy “partyzanci” z tych obozów podkreślali męstwo i niezwykłe zasługi obozu Bielskiego. Na przykład Anatol Wertheim pisał:
“Na jego czele stało czterech braci Bielskich, synów młynarza spod Nowogródka. (…) Z czasem znalazło się w ich szeregach trzystu bojowników, których brawura stała się legendarna w całej Puszczy. Partyzanci z podziwem powtarzali opowieści o ich pomysłowych zasadzkach na Niemców, odważnych akcjach i o karach, jakie bracia Bielscy wymierzali kolaborantom”.
Niestety, żaden z nich nie podaje konkretów, nie można więc zweryfikować owej potężnej akcji antyniemieckiej…
O codziennym życiu i obyczajach panujących w tym obozie wiemy nie tylko z opowieści Nechamy Tec. Opisał je również czasowy zastępca Tewje Bielskiego, polski przedwojenny komunista Józef Marchwiński (który był żonaty z Żydówką o imieniu Ester i z tej racji został dołączony do obozu przez dowództwo sowieckie).
“Bielskich było czterech braci, chłopów rosłych i dorodnych i nic też dziwnego, że mieli powodzenie u niewiast w obozie. Byli to mołojcy do wypitki i miłości, nie mieli jednak ciągotek do wojaczki. Najstarszy z nich (dowódca obozu) Tewie Bielski zarządzał nie tylko wszystkimi Żydami w obozie, lecz dowodził również dość licznym i ślicznym “haremem” – niby król Saud w Arabii Saudyjskiej. W obozie, gdzie rodziny żydowskie kładły się często na spoczynek z pustymi żołądkami, gdzie matki przytulały do wyschniętych piersi głodne swoje dzieci, gdzie błagały o dodatkową łyżkę ciepłej strawy dla swoich maleństw – w tymże obozie kwitło inne życie, był też inny, bogaty świat!
Bielski i jego świta nie narzekali na złe warunki, na okupację. Posiadając złoto i kosztowności swoich ziomków, mogli prowadzić wystawny tryb życia. W ziemiankach braci Bielskich i najbliższego ich otoczenia, stoły uginały się od wytrawnych potraw i napojów, a liczne grono pięknych kobiet stale otaczało Tewie Bielskiego i jego trzech budrysów. Piękności te nie znały głodu i niedostatku. Były zawsze ślicznie ubrane a na ich rękach i szyjach lśniły blaskiem drogie klejnoty i kamienie, nie zbrukały też zbożną pracą swych białych rączek”.
Z racji zgromadzonych na prywatny użytek bogactw Tewje był surowo oceniany w raportach sowieckich:
“Bielski nie zajmował się pracą bojową, a spekulował w oddziałach. Brał od swoich partyzantów złoto na zakup broni i przywłaszczał je, a broni nie dawał”. On sam w swych powojennych wspomnieniach (wydanych w Palestynie w 1947 r.) podkreślał, że jego “Jerozolima” – “nigdy nie weszła do akcji z okupantem”.
Bandy prowadziły wesołe życie
U Simchy Zorina było bardzo… wesoło
Podobnie było w sąsiednim obozie Simchy Zorina. Wspomniany Wertheim opisywał to z wyraźną nostalgią:
“jedzenia było pod dostatkiem, a nawet gromadziły się zapasy. Jeszcze w dniu połączenia się z Armią Czerwoną wyciągnęliśmy z jeziora kilkaset zatopionych worków z mąką (…). Nadwyżki jedzenia posyłaliśmy nawet do Moskwy. Raz w tygodniu lądował na polowym lotnisku w puszczy samolot: przywoził gazety i materiały propagandowe, a zabierał z powrotem samogon, słoninę i kiełbasy naszego własnego wyrobu”.
Wystawne uczty i alkoholowe libacje zajmowały czas “partyzantom”. W ocenie Wertheima – “Z powodu pijaństwa wydarzały się w oddziałach nieodwracalne tragedie – zbrojne konflikty, strzelaniny…”. Jednak to było dla nich nieistotne:
“Najweselsze wizyty spędzałem z Zorinem. Nasz komendant był bardzo kochliwy, za moich czasów miał już drugą czy trzecią żonę w oddziale, ale uważał, że to wcale nie dosyć. Codziennie rano zasiadał do stołu w towarzystwie aktualnej żony Geni. Pod stołem stała przygotowana zawczasu kadź z samogonem, który Zorin czerpał filiżanką: wtedy pojawiała się kucharka sztabu Ethel i, głęboko patrząc szefowi w oczy, pytała go z przejęciem, czego sobie życzy na śniadanie. Zorin przesuwał czapkę w tył, drapał się przez chwilę w głowę i zamawiał zawsze takie samo “menu”: twarożek ze śmietanką na zakąskę, kawałeczek śledzia i kiełbasę naszego własnego wyrobu”.
Zbrodniarz żydowski Szolem Zorin
Broń służyła tym “partyzantom” nie tylko do przeprowadzania “operacji gospodarczych”. Gdy już dobrze pojedli i popili, korzystali jeszcze z innych uciech. Broń potrzebna im była przede wszystkim do terroryzowania okolicy, w poszukiwaniu nowych kobiet. To też bezwiednie ujawnił wspomniany Wertheim:
“[Zorin] po śniadaniu, jeżeli był w dobrym humorze i nie miał akurat nic lepszego do roboty, wzywał mnie do siebie i proponował: “Nu dawaj, naczalnik sztaba, pajedziom żenitsia!”.
Na “ożenek” jechaliśmy zazwyczaj do jakiejś odległej wsi, gdzie Zorin miał z góry upatrzoną dziewuchę. Zajeżdżaliśmy z fasonem – pod eskortą przynajmniej trzydziestu konnych. Nasz watażka zwracał się wprost do ojca wybranki, oznajmiając mu, że właśnie ma zamiar ożenić się z jego córką. Partyzantom w ogóle trudno było odmówić, a co dopiero takiemu komendantowi jak Zorin! Dla większego efektu wyciągał z kieszeni skórzany woreczek, wysypywał z niego na stół “świnki”, czyli złote carskie ruble, i bawił się nimi niby od niechcenia, dając do zrozumienia, że nie tylko z niego potężny komendant, ale też nie byle jaki bogacz! Ślub ciągnął się przez dwa, trzy dni, aż Zorin decydował, że pora wracać do oddziału i Geni – przynajmniej do czasu następnego ożenku”.
Podobne “normy moralne” obowiązywały też w “Jerozolimie” Bielskiego, który przecież też miał swój harem.
Trudno więc wymagać, aby taka “partyzantka” cieszyła się jakimkolwiek szacunkiem okolicznej ludności. Czy to zobaczymy w hollywoodzkim filmie? Ależ skąd, zarówno Bielscy, jak i Zorin są wielkimi bohaterami, którzy w ten sposób – dodatkowo uwiecznieni przez X muzę – wejdą do komiksowego panteonu II wojny światowej.
Pacyfikacja Naliboków 8 maja 1943 r.
Jak doszło do ludobójczej pacyfikacji? Kto brał w tym udział? Niemcy nakazywali tworzenie w miasteczkach i wsiach, nękanych przez grupy sowiecko-żydowskie, tzw. samoochowy (samoobrony). To ona miała odpowiadać za bezpieczeństwo mieszkańców i bezproblemowe oddawanie kontyngentów żywności. W Nalibokach samoobrona powstała w połowie 1942 r. i była faktycznie przykrywką dla miejscowej placówki Armii Krajowej. Dla Sowietów “samoochowa” była solą w oku, traktowano ją jak jednostkę kolaboracyjną i starano się ją podporządkować swoim interesom. W końcu doszło do bezpośredniego spotkania dowódców polskiej samoobrony z przedstawicielami sowieckich partyzantów. W kwietniu 1943 r. Sowieci postawili ostre warunki: wyrażenie zgody na “rozbicie” samoobrony (która miała na stanie zaledwie 2 rkm i 26 starych kb), wcielenie jej do szeregów partyzantki sowieckiej i złożenie przysięgi na wierność Stalinowi. Polacy, ze zrozumiałych względów, przyjęli jednak tylko pierwszy warunek, uzgadniając datę przeprowadzenia pozorowanej akcji na 3 maja 1943 roku. Tego terminu Sowieci jednak nie dotrzymali. Ale rankiem 8 maja Naliboki zostały otoczone przez kolumny sowieckich i żydowskich “partyzantów” z Puszczy Nalibockiej.
Pech chciał, że w miasteczku (w którym nigdy nie było żadnej placówki niemieckiej) akurat tego dnia nocował u swej ciotki policjant białoruski z Iwieńca, który na widok Sowietów wystrzelił i zabił jednego z ich dowódców. Dalej wypadki potoczyły się bardzo szybko i drastycznie. Wacław Nowicki, który był naocznym świadkiem, tak to opisał:
“Godzina 5 rano, 8 maja 1943 roku. Długa seria z kaemu rozpruła poniżej okien frontową ścianę naszego domu, stojącą pod nią kanapę, przeleciała przez pokój i ugrzęzła w przeciwległej ścianie zaledwie kilka centymetrów nad naszymi głowami. (…) Mama dopadła okna.
– Wieś płonie! – krzyczy. (…)
O godzinie 7.00 strzały i jęki ucichły. Zewsząd wiało grozą śmierci i zniszczenia. Ocaleni od pogromu mogli teraz zobaczyć tragedię swego miasteczka i dokonanego w nim ludobójstwa. W niespełna 2 godziny zginęło 128 niewinnych ludzi. Większość z nich, jak stwierdzili potem naoczni świadkowie, z rąk siepaczy Bielskiego i “Pobiedy”. Mordercy obojga płci wpadali do mieszkań i seriami z automatów unicestwiali we śnie całe rodziny, a obrabowane w pośpiechu (nawet z zegarków) domostwa palili i pijani od krwi, z okrzykiem “hura!” szli dalej mordować. Wielu zbudzonych nagłą strzelaniną i jękiem sąsiadów wylatywało na podwórko. Tych rozstrzeliwano z dziećmi pod ścianami chat. Jedni i drudzy wraz z domostwem obracali się w popiół. Daleko słychać było ryk bydła i rżenie zagrabianych koni. Podczas dantejskiego pogrzebu trudno było zidentyfikować pozostałe czasem tylko kończyny dzieci, rodziców, dziadków z rodów Karniewiczów, Łojków, Chmarów i wielu innych”
(W. Nowicki, Żywe echa, Warszawa 1993, s. 99-100).
Według współczesnych ustaleń, ofiar było 128-132, w tym kobiety i dzieci. Z niektórych rodzin zginęło nawet po 7-8 osób. Wśród napastników mieszkańcy rozpoznali niektórych (znanych im już wcześniej) “partyzantów” sowieckich oraz tych Żydów, którzy byli mieszkańcami Naliboków.
Grupa Keslera
Sąsiadów z Naliboków w obozie Bielskiego nie było wielu, ale ta grupa była akurat bardzo charakterystyczna. Przewodził jej Izrael Kesler, przedwojenny zawodowy złodziej (za ten proceder miał być nawet karany więzieniem). Do grupy należeli również bracia Borys i Icek Rubieżewscy. Po wejściu Niemców Kesler dowodził kilkunastoosobową bandą rabunkową, która szybko powiększała swe szeregi, przyjmując grupy Żydów ukrywających się w okolicznych lasach. Według różnych danych, powiększyła się do kilkudziesięciu (a nawet do ponad stu) osób i z czasem weszła w skład obozu Bielskiego. Keslerowcy uzyskali w zamian pewną autonomię w ramach “Jerozolimy”, ale nawet tam uchodzili za grupę bezwzględnych rabusiów.
W 1980 r. ukazała się w Izraelu książka Sulii Wolozhinski Rubin – żony Borysa Rubieżewskiego (“Against the Tide. The Story of an Unknown Partisan”, Jerusalem 1980). Opisała ona napad na Naliboki (w ramach grupy Izraela Keslera), choć nie wymieniła tej nazwy:
“Nieopodal [dworzeckiego] getta znajdowała się wioska. Żydzi musieli przez nią przechodzić po drodze do lasu, a partyzanci [sowieccy] w drodze z lasu. Ci wieśniacy ostrzegali biciem w dzwony i waleniem w miedziane garnki o przemarszu takich osób, aby ostrzec pobliskie wioski. Chłopi wybiegali z siekierami, sierpami – czymkolwiek, co może służyć do zabijania – i rżnęli każdego, a potem rozdzielali między siebie cokolwiek ci nieszczęśliwi mieli. Grupa Borysa [Rubieżewskiego] zdecydowała, aby położyć raz na zawsze kres takiej działalności. Wysłali kilku ludzi do tej wioski, a sami zaczaili się w zasadzce. Wkrótce rozległy się sygnały alarmowe i uzbrojeni chłopi wybiegli, aby zabić “przeklętych Żydów”. No, ale rozległy się salwy i skoszono ich ze wszystkich stron. Trzy dni zajęło, aby zbić trumny [dla poległych chłopów] i ponad 130 osób pochowano. Nigdy już więcej żaden Żyd czy partyzant nie zginął na tych drogach”
(S. Wolozhinski Rubin, Against the Tide. The Story of an Unknown Partisan, Jerusalem 1980, s. 126-127).
Jest to oczywiście opis skrajnie fałszywy, dokonany został niewątpliwie na użytek czytelnika anglojęzycznego, nieznającego w ogóle wojennych i okupacyjnych realiów w Polsce.
Jest już jeden film
Na podstawie książki Sulii Wolozhinski Rubin powstał w 1993 r. film dokumentalny “The Bielsky Brothers: The Unkown Partisans” (Soma Productions, 1993) wykorzystywany jako materiał pomocniczy w nauczaniu o holokauście. W filmie Sulia dodała nowe, drastyczne szczegóły o ojcu swego męża, którego Polacy mieli jakoby zamęczyć w okrutny sposób, co miało jeszcze mocniej uzasadniać pacyfikację Naliboków:
“Jego ojca Szlomka (…) ukrzyżowano na drzewie. (…) Borys się o tym dowiedział. Wioska już nie istnieje. (…) Tego dnia pochowano 130 osób”. Zapomniała już natomiast o tym, co napisała we wcześniejszych wspomnieniach, opublikowanych w 1980 r., że rok przed tymi wydarzeniami Szlomo Rubieżewski zginął w getcie zabity przez Niemców.
W tym samym filmie przyznano jednak, że grupy żydowskie dokonywały rabunków okolicznej ludności: “Największym kłopotem było (…) wyżywienie tylu ludzi. Grupy 10 do 12 partyzantów wymaszerowywały na odległość 80 do 90 kilometrów, aby rabować wioski i przynieść żywność dla partyzantów”. Sulia chwaliła też spryt przyszłego męża, który po tej pacyfikacji obdarował ją futrem, ubraniami i butami. Brat Borysa – Icek, wymieniany był nawet w raportach sowieckich jako notoryczny rabuś, za co groziło mu rozstrzelanie.
Dalsze losy Keslera potoczyły się zgodnie z ówczesnymi regułami. Usiłował on jakoby przejąć kontrolę nad całą “Jerozolimą” Tewje Bielskiego, więc został przez niego zamordowany.
Naliboki nie były jedyną polską miejscowością, okrutnie spacyfikowaną przez sowieckich “partyzantów”. Kilka miesięcy później, 26 sierpnia 1943 r., inna grupa Sowietów podstępnie wymordowała ok. 50 partyzantów AK wraz z ich dowódcą por. Antonim Burzyńskim “Kmicicem”. Według ustaleń Nechamy Tec, w tym również brała udział wydzielona grupa pomocników z obozu Bielskiego.
Kolejne rocznice haniebnej pacyfikacji Naliboków są całkowicie przemilczane i ignorowane przez polskie władze. Czy można jeszcze ustalić choćby niektórych sprawców? Niewątpliwie tak. Praktycznie wszyscy “partyzanci” Bielskiego, którzy przeżyli wojnę, pozostawili swe relacje w Związku Sowieckim. Pokaźne zbiory takiej dokumentacji zgromadził również Izrael. Czy ktoś pokusił się o takie badania?
Pięć lat temu powstała w USA książka Petera Duffy’ego pt. “The Bielski Brothers. The True Story of Three Men Who Defied the Nazis, Saved 1,200 Jews, and Built a Village in the Forest” (New York 2003). O Nalibokach nie ma w niej w ogóle mowy.
Bielscy są jednak nagłaśniani i w Polsce. W 2003 r. napisał o nich w “Polityce” Marian Turski, podkreślając, że było to zgrupowanie o… wysokiej etyce, w którym wszelkie konfiskaty (poza żywnością), były jakoby surowo karane śmiercią:
“Nieformalny kodeks etyczny, narzucony przez Bielskiego i jego braci, najsurowiej tego zakazywał… A konfiskata żywności i bydła? Trzeba powiedzieć otwarcie, że ludzie ze zgrupowania Bielskiego – podobnie jak wszystkie inne oddziały partyzanckie! – czynili to bez zahamowań”
(M. Turski, Republika braci Bielskich, “Polityka” nr 30, 26 VII 2003).
Turski sprawę Naliboków całkowicie zbagatelizował:
“Przed dwoma laty IPN zwrócił się do organów ścigania Białorusi o wszczęcie własnego śledztwa w sprawie zbrodni w Nalibokach, dokonanej przez partyzantów radzieckich w 1943 r. Śledztwo w tej sprawie prowadzi oddział IPN w Łodzi. Jak można było przeczytać w komunikacie PAP, “Informacji o udziale Żydów w zbrodni w Nalibokach polskie organa ścigania na razie nie zweryfikowały”. (…) Za życia Tewje Bielski nie zaznał zbyt wiele glorii. Ale po śmierci jego ciało zostało sprowadzone do Izraela i pochowane na Cmentarzu Bohaterów”.
Po upływie trzech miesięcy od pacyfikacji sowiecko-żydowskiej, Naliboki przeżyły kolejną tragedię. Tym razem Niemcy, w ramach operacji “Hermann”, 6 sierpnia 1943 r. zrównali miasteczko z ziemią, a ludność częściowo wymordowali, częściowo wywieźli na roboty. Odbudowano je już po wojnie, ale pozostało w nim niewielu dawnych mieszkańców. Dziś nieliczni już nalibocczanie i ich potomkowie mieszkają w USA, Kanadzie, Australii, są również rozproszeni po Polsce.
Jest jeszcze jeden polski wątek, który wiąże się z historią braci Bielskich, całkiem współczesny. Oto kilka miesięcy temu media doniosły, że amerykańskie małżeństwo – Aron i Henryka Bell – porwało 93-letnią Janinę Zaniewską z Florydy i umieściło ją w domu opieki Hospes Hospiti w Pobiedziskach pod Poznaniem. Miały to być jej “wakacje” w dawno niewidzianej Polsce. Przy okazji małżonkowie wyłudzili od niej pełnomocnictwo i ogołocili jej konto z sumy 250 tys. dolarów życiowych oszczędności. Sprawa wyszła na jaw i Aron oraz Henryka Bell zostali w USA aresztowani pod zarzutem porwania i oszustwa.
Aron Bell do 1951 r. nazywał się Bielski. Jest najmłodszym bratem Tewjego. Wyłudzenie 250 tys. dolarów od Janiny Zaniewskiej było zapewne jego ostatnią już “operacją gospodarczą”, których tyle przeprowadził w latach okupacji wraz ze swymi braćmi (uwaga red.: Wspomniane tu zdarzenia zostały opisane w anglojęzycznym tekście Jewish hero who rescued Jews from Nazis charged with conning Holocaust survivor.
Leszek Żebrowski
Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zobligowała nas do oznaczania kategorii wiekowych
materiałów wideo wgranych na nasze serwery. W związku z tym, zgodnie ze specyfikacją z tej strony
oznaczyliśmy wszystkie materiały jako dozwolone od lat 16 lub 18.
Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:
Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów
Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:
Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów